W ciemno stwierdzam, że kajakarstwo to twoja największa pasja. Bez zdrowego zafiksowania nie da się tak po prostu przepłynąć największej rzeki w Polsce. Od czego zaczęła się twoja przygoda z tym sportem?
Można powiedzieć, że pasję do kajakarstwa mam we krwi. Pływał mój dziadek, potem ojciec, a od 7 roku życia również ja zacząłem mierzyć się z moim pierwszym kajakiem. Od 10 roku życia jeździłem na spływy z PTTK i potem z tatą już co roku. Pływaliśmy przede wszystkim po ścianie wschodniej naszego kraju. Każdy taki spływ trwał ok 10 dni na samej rzece. Pływaliśmy nie tylko w Polsce. Często wyruszaliśmy na spływy również do Ukrainy, Litwy czy do Białorusi. Wspominam to jako świetną zabawę i super wakacje.
Lata mijały, a pasja do kajakarstwa została. Dlaczego na swoją pierwszą, samotną wyprawę wybrałeś właśnie Wisłę?
Przede wszystkim dlatego, że lubię wyzwania, a to największa rzeka Polski, swoisty kręgosłup naszego kraju. Od razu muszę dodać, że nie zacząłem od samego jej źródła, gdyż jak łatwo się domyślić, na początku rzeka jest bardzo „nieurodzajna”. Spływ rozpocząłem 12 kwietnia u ujścia Przemszy, na dwa kilometry od tzw. punktu zero, czyli tam gdzie faktycznie zaczyna się Wisła żeglowna. Na samym końcu płynąłem jeszcze Martwą Wisłą, opłynąłem Wyspę Sobieszewską, następnie Nowy Port, Stary Port, a potem Gdynię i Sopot. Zobaczenie tych miast z perspektywy wody to naprawdę ciekawe doświadczenie. Wyprawę zakończyłem dokładnie 1 maja w Gdyni. Na miejscu czekali na mnie znajomi i przyjaciele. Razem świętowaliśmy mój sukces.
Jak wyglądały przygotowania do wyprawy?
Wystarczyło to, że jestem przeciętnie wysportowany i regularnie brałem udział w spływach. To dało mi już pewne przygotowanie. Jakiś rok temu pływałem, również treningowo na morzu, by oswoić się z wysoką falą. Jeżeli chodzi o przygotowania związane z ekwipunkiem, rozstawianiem namiotu i właściwym rozplanowaniem wyprawy, musiałem sobie po prostu przypomnieć, jak wyglądały nasze wyprawy z tatą. Wtedy moim zadaniem było po prostu się dobrze bawić, a teraz musiałem wziąć całą odpowiedzialność na siebie. Pracuję zagranicą i do Polski przyjechałem 5 kwietnia. Miałem zatem tylko 6 dni, by skompletować cały ekwipunek – przede wszystkim wodę (20 litrów), jedzenie (ok. 10 kg), sprzęt do gotowania, namiot czy odzież na zmianę. Wszystko udało się dopiąć, dlatego, zgodnie z planem, 12 kwietnia udało mi się dotrzeć na start.
Polecany artykuł:
Taka wyprawa to walka z przeciwnościami i wyzwaniami natury, ale również z samotnością. Bycie samemu ze sobą przez tyle czasu bywa czasami trudnym doświadczeniem. Było to dla ciebie problemem?
Jestem z natury osobą bardzo towarzyską, jednak takie doświadczenie okazało się dla mnie bardzo wyzwalające i potrzebne. Była to dla mnie okazja do uporządkowania myśli, podsumowań, snucia kolejnych planów i takiego prozaicznego resetu od wszystkich bodźców. Miałem ograniczony kontakt ze światem zewnętrznym, co było dla mnie bardzo dobre. Zredukowałem swoje potrzeby do określenia celu dnia, przygotowania posiłku, rozstawienia namiotu i odpoczynku. To bardzo oczyszczający proces. Raz byłem w sklepie, a dwa razy miałem odwiedziny „na trasie”, podczas których przyjaciele dostarczyli mi wodę. Taki kontakt ze światem zewnętrznym zupełnie mi wystarczał.
Wyprawa trwała niemal trzy tygodnie. Jak wyglądał twój standardowy dzień na trasie?
Założenia miałem ambitne. Chciałem wstawać o 6, by o 8 już wypłynąć i spędzić w kajaku 10-12 godzin. Rzeczywistość wyglądała nieco inaczej. Wstawałem o 7 i zanim wszystko przygotowałem i spakowałem, była godz. 9.30. Płynąłem w kajaku do godz. 19.00, po czym rozbijałem namiot i przygotowywałem sobie posiłek. Wszystkie noce spędzałem w namiocie. Trafiłem na naprawdę skrajne temperatury, gdyż w nocy dochodziło nawet do -1 st. C, a w dzień bywało i 25 stopni na plusie. Niestety trafiłem również na kilka dni deszczowych i te nie były zbyt przyjemne. Muszę zaznaczyć, że przyroda i dzikie zwierzęta, na jakie natrafiałem na trasie oddały mi cały trud wyprawy. Po drodze mijałem łosie, jelenie, sarny, bobry i różnorodne ptactwo w tym orły bieliki. Na wysokości Tczewa, jeszcze w rzece powitały mnie też foki.
Prawie tysiąc kilometrów pewnie było czuć „w rękach”. Miałeś na trasie kryzys kondycyjny?
O dziwo nie, pomimo tego, że wciąż wykonywałem te same ruchy rękami. Pod koniec, po przepłynięciu 800 km, faktycznie bolały mnie już palce u rąk. Czułem się wyjątkowo dobrze pomimo przebierania się i w ogóle życia niemal w ciągłym chłodzie. Mycie się w rzece również nie należy do najprzyjemniejszych czynności, ale dawałem radę. Po drodze jednak nic mi nie dolegało, z czego bardzo się cieszę.
Polecany artykuł:
Wyprawie przyświecał też dodatkowy cel. Była to zbiórka pieniędzy na rzecz bezdomnych zwierząt ze schroniska w Dąbrówce.
Zawsze było mi bliżej do zwierząt niż do ludzi. Mam do nich bardzo emocjonalny stosunek i wiedziałem, że w schronisku w Dąbrówce jest bardzo dużo zwierzaków potrzebujących naszej pomocy. Wspólnie z kolegami wspierającymi mnie w tej wyprawie postanowiliśmy w ten sposób je trochę wesprzeć. Ta zbiórka była też dla mnie dodatkową motywacją w chwilach zwątpienia, zwłaszcza zimna, na trasie. Wiedziałem, że robię to również dla tych potrzebujących piesków i kotków.
Ile udało się wam zebrać?
4,5 tys. zł. Za wszystko kupiliśmy i przywieźliśmy najpotrzebniejsze dla schroniska rzeczy, głównie pokarm.
Jedna wyprawa zakończona z sukcesem z pewnością rozbudziła ochotę na kolejne. Jaka rzeka będzie twoim kolejnym celem?
Bez wątpienia długa trasa sprzyjała planowaniu kolejnych wypraw. I tak, jeśli wszystko dobrze pójdzie, mam w planach przepłynięcie całego Bugu, następnie przepłynięcie Dunajem 1700 km przez cztery stolice aż do Morza Czarnego. Nieco mniej realne, ale nadal możliwe jest przepłynięcie morzem ze Świnoujścia do Helu i z Helu do Gdyni. Ostatnim, póki co, celem jest przepłynięcie kajakiem do Szwecji. Co uda mi się zrealizować, czas pokaże!
Czy taki sport i tego typu wyprawy są dla każdego?
Pod względem kondycyjnym tak, każdy powinien poradzić sobie w kajaku. Oczywiście nie zaszkodzi w tym przypadku umiejętność pływania, jednak zakładając kapoki, również bez niej możemy brać udział w spływach kajakowych i cieszyć się tą wyjątkową aktywnością. Jeżeli chcemy wyruszyć w taką wyprawę, w jaką wybrałem się ja, musimy niestety liczyć się z dodatkowymi kosztami. Zakup kajaka, odpowiedniego sprzętu i specjalistycznej odzieży to koszt około 8-10 tysięcy. Drugie tyle wyniesie ekwipunek. Koszty zatem są spore, jednak myślę, że warte wrażeń i emocji, których doświadczamy na trasie.
Dziękuję za rozmowę!